Dziennik “Rzeczpospolita” komentuje: znaków jest przy polskich drogach stanowczo za dużo. Gdyby ich liczbę ograniczyć, bezpieczeństwo znacznie by wzrosło. Problem w tym, że o ich stawianiu rozstrzyga kilkuset gospodarzy i kilka aktów prawnych, w tym co najmniej dwie ustawy, które regulują te kwestie. Redakcja starała się odpowiedzieć na pytanie skąd ta nadmierna ilość znaków drogowych przy polskich drogach. I próba odpowiedzi: Po pierwsze łatwiej stawiać znaki, niż budować drogi. Po drugie jest w tym też zapewne element komercyjny (nacisk producentów znaków itp). Po trzecie, czy nie przypomina to mnożenia przepisów (zakazów) w innych dziedzinach – jak choćby w sprawie osławionych mundurków szkolnych. Czy nie jest świadectwem przesadnej wiary w ich sprawczą (reformującą) moc? Jak bowiem inaczej tłumaczyć tak częste ograniczenia prędkości do 30 czy choćby 50 km/h na całkiem znośnych zakrętach czy znaki “teren zabudowany” w miejscach, gdzie zabudowania trudno dostrzec? Jest wreszcie urzędnicza inercja. Obrazują ją przejazdy kolejowe. Większość kierowców zatrzymuje się zapewne przed niestrzeżonym przejazdem, zwykle ze znakiem “stop”, choć linia od lat już nieczynna, a tory zarosły krzakami. Niedawno w radio przedstawiciel drogownictwa tłumaczył, że dla kolei są to wciąż tory, jakby tylko czasowo uśpione, i drogowcy muszą to respektować. Wydaje się, że jest jeszcze jedna przyczyna – chyba najważniejsza. Organizacyjna. Właściwie trudno doliczyć się organów odpowiedzialnych za stan oznaczeń na drogach. W konkluzji dziennik sugeruje próbne przysłonięcie chociażby części zbędnych znaków. Wzorem działania mógłby tutaj być np. Toruń.