“Gazeta Wyborcza” opublikowała analizę z przeprowadzonej ankiety. W sprawie znaków drogowych sondaż pokazał, że tylko kilka procent kierowców przestrzega literalnie wszystkich ograniczeń, zakazów i nakazów. Zaś co dziesiąty w ogóle nie czyta znaków - jedzie tak, jakby ich nie było. Większość stosuje się do niektórych. To relatywiści. Ponieważ - przykładowo - nie przekraczają podwójnej ciągłej i nie parkują na kopertach, uważają się za praworządnych. A że zdarza się im zawrócić na zakazie czy cofnąć na jednokierunkowej? Nie uznają tego za wykroczenie. Dlaczego lekceważymy znaki? Owszem, także z poczucia bezkarności. Ale głównie dlatego, że jest ich za dużo, są zbyt restrykcyjne, a często oderwane od życia. Wiele niepotrzebnych, wiele bezsensownych, wiele nieaktualnych. Trudno znaleźć kraj z taką mnogością nakazów i zakazów. I z taką ich przewagą nad drogowskazami, których dla odmiany jest za mało. Pamiątki po zwężeniach, remontach i objazdach wciąż coś nakazują bądź czegoś zakazują. Ci, którzy tak ochoczo je stawiają, nie kwapią się do ich usuwania. Stąd absurdy w rodzaju ograniczenia do pięćdziesiątki na trzypasmówkach. Stąd przejścia dla pieszych w szczerym polu czy zakazy wyprzedzania na długich prostych. Kilka razy w miesiącu mijam znak "Stop" dający pierwszeństwo kolejce wąskotorowej Grójec-Mogielnica, która nie kursuje od 15 lat. Niby drobiazg, a jednocześnie komunikat: nie warto traktować znaków jako wyroczni. A potem mamy tragedie na przejazdach kolejowych identycznie oznakowanych, a jednak czynnych. Albo na drodze szybkiego ruchu, gdzie "znienacka" kończy się pas. Lub skrzyżowaniach, gdzie z prawej nagle wyjeżdża ciężarówka.