Po zderzeniu ze znakiem drogowym auto zazwyczaj trafia do warsztatu, a pasażerowie najczęściej do szpitala – czytamy na stronie INTERII.pl Wynalazek polskiego konstruktora może położyć kres groźnym skutkom takich kolizji. W Polsce w wyniku najechania na elementy konstrukcji drogowych (znaki drogowe i drogowskazy, bariery oddzielające pasy ruchu) ginie co roku kilkaset osób, a kolejnych kilka tysięcy odnosi poważne rany. W skali Europy liczba ta jest kilka razy wyższa. Przyczyną obrażeń są zazwyczaj działające na ciała pasażerów przeciążenia. W razie uderzenia w słup, na którym zamocowano znak drogowy, na pasażerów auta o masie zaledwie 940 kg i jadącego z prędkością 70 km/h działa przeciążenie dochodzące do 4 G! Taka siła wprawdzie nie zabija, ale i tak bywa przyczyną poważnych obrażeń. Najczęściej uszkodzeniu ulega szyjny odcinek kręgosłupa, który pęka jak zapałka. Siła i prędkość odrzutu głowy jest tak duża, że człowiek nie jest w stanie utrzymać jej w pionie. Powszechne są także uszkodzenia oczu: pod wpływem przeciążenia najpierw odpływa z nich cała krew, a potem "wraca" ze zwielokrotnioną siłą, powodując pękanie naczyń krwionośnych. Zdzisław Dąbczyński z Tuchowa w Małopolsce opracował nowy, rewolucyjny system mocowania znaków drogowych, które w momencie zderzenia z pędzącym samochodem zrywają się u podstawy. Chodzi tu o tzw. "konstrukcję podatną", czyli taką, która się ugina, a nawet łamie, nie powodując nagłego wyhamowania pojazdu, a co za tym idzie - nie wywołując śmiertelnych przeciążeń działających podczas kolizji na kierowcę i pasażerów. Rozwiązanie polskiego konstruktora przetestowali już naukowcy z politechniki w austriackim Grazu i byli nim zachwyceni. Czy jednak tak umocowane znaki pojawią się i na polskich drogach mimi, iż są one o 30% droższe od tradycyjnych – pyta redakcji INTERII.